Dlaczego polskie
komedie nie śmieszą jak kiedyś? Odpowiedź jest prosta, obecne
komedie są nastawione na wulgaryzmy i na to by to bohaterowie śmiali
się i byli weseli. Widz jest odstawiony na drugi plan. Polscy
scenarzyści nieudolnie próbują kopiować historie i gagi. W tej
sytuacji mogłoby się nasunąć powiedzenie „Cudze chwalicie,
swego nie znacie”, w odniesieniu do całego Polskiego kina można
by to zastosować, ale nie w przypadku komedii. Przykładem niech
będzie amerykańska komedia „Kac Vegas” ze świetnym pomysłem i
dobrze zaprezentowanym humorem i gagami. Polskim odpowiednikiem ma
być „Kac Wawa” nieudolną kopią bawiącej mnóstwo ludzi
komedii. Nasza wersja zabawy, z której praktycznie nic się nie
pamięta wprawia widza bardziej w złość, że w Polsce znowu
powstało coś takiego, niż radość jaką powinna przynieść
komedia. Szkoda, że w tej produkcji wzięli udział aktorzy, którzy
uważani byli za nadzieje polskiego kina. Wśród obsady znaleźli
się między innymi: Roma Gąsiorowska, Antoni Pawlicki czy Borys
Szyc. Producenci nie bali się zestawić w tak nędznym filmie elity
polskiego aktorstwa z celebrytami jak np. Michał Milowicz. Różnica
między komediami amerykańskimi a polskimi jest taka, że
amerykańskie komedie nie są przegadane, dużo się dzieje, można
nawet zaryzykować stwierdzeniem, że produkcje zza oceanu mają
wartką i niekiedy przewrotną akcję, w polskich komediach jest
niestety odwrotnie, praktycznie nic się nie dzieje, akcja ciągnie
się i smęci. Dzisiejsze komedie są do siebie podobne i wydawać by
się mogło, że opierają się na tym samym scenariuszu, co w latach
osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych było nie do pomyślenia.
Wtedy pomysły były oryginalne ale też sytuacje w jakich znajdowali
się bohaterowie nie odbiegały od otaczającej rzeczywistości.
Obrazy takie jak „Miś”, „Sztos” czy „Killer” wpisały
się na stałe w kartach historii polskiego kina. Dzisiejszy widz
zwłaszcza młody nie rozumie sytuacji i żartów występujących w
tamtych latach. Filmy tworzone po 2005 roku w Polsce chcą trafić do
młodego widza, żeby zrozumiał skecze i gagi zawarte w filmie, może
z tego właśnie wynika poziom naszych rodowych komedii, bądźmy
szczerzy nastolatki myślą grupowo i wiele im nie potrzeba aby
dobrze się bawili. Jeżeli coś jest wulgarne szybko się przyjmuje,
niestety, jeśli natomiast coś opisuje problemy z jakimi ludzie
zmagali się podczas komuny jest ogólnie nieakceptowane przez młode
społeczeństwo. Trzeba jednak przyznać, że niektóre polskie filmy
z tego gatunku są znośne, nie górnolotne, ale przynajmniej
pokazujące jakiś poziom. Nierealność jaka jest pokazywana w tych
filmach nie napawa widza radością, raczej niechęcią do bohaterów
i całego filmu. Ludzie niekiedy oprócz tego, że oglądają wiąż
te same historie, czasami odbiorca może się zagubić i nie być
pewnym czy oglądał ten, czy zupełnie inny film z tymi samymi
aktorami, to jeszcze widzą na ekranie tych samych aktorów. Wśród
ciągle pojawiających się nazwisk są: Piotr Adamczyk, Marta
Żmuda-Trzebiatowska, Jan Frycz, Borys Szyc, Edyta Olszówka.
Niewątpliwym liderem kategorii pojawiania się we wszystkich
możliwych produkcjach jest Tomasz Karolak. W latach osiemdziesiątych
i dziewięćdziesiątych co prawda też często pojawiali się ci
sami aktorzy np. Cezary Pazura, Bogusław Linda, Jan Nowicki, Maciej
Stuhr czy Olaf Lubaszenko, ale wtedy aż tak to nie drażniło. Mało
tego za każdym razem podczas promocji film jest zapowiadany jako
rzekomo najlepsza komedia. Tytuły takie jak: „Jak się pozbyć
cellulitu”, „Wyjazd integracyjny” były reklamowane jako
największe i najbardziej niegrzeczne komedie roku, w którym były
produkowane. Producenci i scenarzyści jednak przeliczyli się co do
swoich „dzieł”. Tak też było w przypadku komedii „To nie tak
jak myślisz, kotku” film zaczyna się znośnie, lecz z każdą
następną minutą widz zaczyna się gubić w „inteligentnie”
zawiłej fabule, która po czasie traci jakikolwiek sens i ład.
Nie wiedzieć czemu
sequele klasyków polskiej komedii takie jak: „Sztos 2”, „Ryś”
czy „Och Karol 2” nie zadowalają widza jak pierwowzory. Są
raczej filmami do obejrzenia jeden raz, widzowie nie specjalnie chcą
wracać do tych filmów, zapewne dlatego że nie są już tak
oryginalne.
Wśród
bezsensownych i wręcz głupich komedii można znaleźć takie które
są łatwo przyswajalne dla widza, przy których naprawdę można się
zrelaksować. Większa część tych filmów to komedie romantyczne,
które niekoniecznie śmieszą przez całe półtorej godziny, ale
przez jakiś czas. Takie właśnie filmy ogląda się z
przyjemnością, śmiech to zdrowie, ale w granicach rozsądku.
Przykładem takich filmów mogą być: „Lejdis”, czy niewątpliwy
zeszłoroczny hit „Listy do M.”
Polscy scenarzyści
powinni trochę zmienić podejście do swojej pracy oraz widzów i
poważnie zabrać się za swoją robotę. Zwłaszcza jeśli chodzi o
scenarzystów tworzących filmy z gatunku komedii. Nadzieją dla
polskiego kina mogą być dramaty takie jak „Sala Samobójców”
Jana Komasy czy „Big Love” Barbary Białowąs, ale niestety
takich filmów powstaje w naszym kraju mało a jeśli powstają to
nie są reklamowane na tak wielką skalę jak komedie. Skoro osoby
odpowiedzialne z tworzenie filmów nie biorą na poważnie odbiorców
to i widownia odpłaca się tym samym, czego efektem jest słabe
zainteresowanie filmem, a co za tym idzie mały zwrot wydanego na ten
film budżetu. Scenarzyści ze strachu i desperacji przed utratą
widzów uciekają się do kopiowania pomysłów zza granicy.
Zaczerpniętych pomysłów można się dopatrzeć nie tylko w
komediach ale również w serialach, czy innych gatunkach filmowych.
Polacy nie są głupim narodem, już wiele razy to pokazywaliśmy,
ale ostatnimi czasy nasi scenarzyści nie potrafią wykazać się
własną twórczą inicjatywą, zwłaszcza jeśli chodzi o tworzenie
komedii. Zamiast wymyślać oryginalne gagi i skecze ciągle
zapożyczają coś zza oceanu, jak wiadomo z różnym skutkiem, a
produkcje wymyślane kilka lat temu, mające swoje źródło w Polsce
nie były takie najgorsze.
Polskie
społeczeństwo lubi się pośmiać to nie ulega wątpliwości,
dobrym dowodem na to jest popularność kabaretów w naszym kraju.
Może gdyby za scenariusze do rodowitych komedii byli odpowiedzialni
kabareciarze, i byliby jednocześnie obsadą, stan i poziom tych
filmów byłby większy. Chociaż nie we wszystkich przykładach
mogłoby się to sprawdzić. Tak było w przypadku filmu „Job,
czyli ostatnia szara komórka”, w reżyserii Konrada Niewolskiego,
w którym zagrali członkowie jednego z Polskich kabaretów.
Niekoniecznie przypadające do gustu gagi i dialogi powoduję, że po
pewnym czasie chce się wyłączyć ten film i przełączyć na inny
kanał.
Potrzebujemy filmów
dzięki, którym się odprężymy i przy których można się
pośmiać, a nie tylko dramatów i kryminałów pokazujących tą
ciemną i agresywną stronę naszego społeczeństwa. Z jednej strony
to dobrze, że możemy polegać a naszym kraju chociaż na takie kino
i jego twórców. Dzięki czemu mamy okazję pokazać się na
zagranicznych konkursach o tej lepszej kinowej strony, o której
część naszego społeczeństwa chyba nie zdaje sobie sprawy. Może
jednym i chyba najlepszym sposobem uniknięcia kompromitacji w
przyszłości, na płaszczyźnie komedii Polskiej, nasi scenarzyści
powinni zaprzestać tworzenia filmów z tego gatunku. Zajmijmy się
dopieszczaniem i docenianiem tego co może nas godnie reprezentować,
jako naród, w świecie dobrego godnego podziwu kina.