sobota, 11 sierpnia 2012

„Słodko- kwaśny” smak polskich komedii.

Dlaczego polskie komedie nie śmieszą jak kiedyś? Odpowiedź jest prosta, obecne komedie są nastawione na wulgaryzmy i na to by to bohaterowie śmiali się i byli weseli. Widz jest odstawiony na drugi plan. Polscy scenarzyści nieudolnie próbują kopiować historie i gagi. W tej sytuacji mogłoby się nasunąć powiedzenie „Cudze chwalicie, swego nie znacie”, w odniesieniu do całego Polskiego kina można by to zastosować, ale nie w przypadku komedii. Przykładem niech będzie amerykańska komedia „Kac Vegas” ze świetnym pomysłem i dobrze zaprezentowanym humorem i gagami. Polskim odpowiednikiem ma być „Kac Wawa” nieudolną kopią bawiącej mnóstwo ludzi komedii. Nasza wersja zabawy, z której praktycznie nic się nie pamięta wprawia widza bardziej w złość, że w Polsce znowu powstało coś takiego, niż radość jaką powinna przynieść komedia. Szkoda, że w tej produkcji wzięli udział aktorzy, którzy uważani byli za nadzieje polskiego kina. Wśród obsady znaleźli się między innymi: Roma Gąsiorowska, Antoni Pawlicki czy Borys Szyc. Producenci nie bali się zestawić w tak nędznym filmie elity polskiego aktorstwa z celebrytami jak np. Michał Milowicz. Różnica między komediami amerykańskimi a polskimi jest taka, że amerykańskie komedie nie są przegadane, dużo się dzieje, można nawet zaryzykować stwierdzeniem, że produkcje zza oceanu mają wartką i niekiedy przewrotną akcję, w polskich komediach jest niestety odwrotnie, praktycznie nic się nie dzieje, akcja ciągnie się i smęci. Dzisiejsze komedie są do siebie podobne i wydawać by się mogło, że opierają się na tym samym scenariuszu, co w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych było nie do pomyślenia. Wtedy pomysły były oryginalne ale też sytuacje w jakich znajdowali się bohaterowie nie odbiegały od otaczającej rzeczywistości. Obrazy takie jak „Miś”, „Sztos” czy „Killer” wpisały się na stałe w kartach historii polskiego kina. Dzisiejszy widz zwłaszcza młody nie rozumie sytuacji i żartów występujących w tamtych latach. Filmy tworzone po 2005 roku w Polsce chcą trafić do młodego widza, żeby zrozumiał skecze i gagi zawarte w filmie, może z tego właśnie wynika poziom naszych rodowych komedii, bądźmy szczerzy nastolatki myślą grupowo i wiele im nie potrzeba aby dobrze się bawili. Jeżeli coś jest wulgarne szybko się przyjmuje, niestety, jeśli natomiast coś opisuje problemy z jakimi ludzie zmagali się podczas komuny jest ogólnie nieakceptowane przez młode społeczeństwo. Trzeba jednak przyznać, że niektóre polskie filmy z tego gatunku są znośne, nie górnolotne, ale przynajmniej pokazujące jakiś poziom. Nierealność jaka jest pokazywana w tych filmach nie napawa widza radością, raczej niechęcią do bohaterów i całego filmu. Ludzie niekiedy oprócz tego, że oglądają wiąż te same historie, czasami odbiorca może się zagubić i nie być pewnym czy oglądał ten, czy zupełnie inny film z tymi samymi aktorami, to jeszcze widzą na ekranie tych samych aktorów. Wśród ciągle pojawiających się nazwisk są: Piotr Adamczyk, Marta Żmuda-Trzebiatowska, Jan Frycz, Borys Szyc, Edyta Olszówka. Niewątpliwym liderem kategorii pojawiania się we wszystkich możliwych produkcjach jest Tomasz Karolak. W latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych co prawda też często pojawiali się ci sami aktorzy np. Cezary Pazura, Bogusław Linda, Jan Nowicki, Maciej Stuhr czy Olaf Lubaszenko, ale wtedy aż tak to nie drażniło. Mało tego za każdym razem podczas promocji film jest zapowiadany jako rzekomo najlepsza komedia. Tytuły takie jak: „Jak się pozbyć cellulitu”, „Wyjazd integracyjny” były reklamowane jako największe i najbardziej niegrzeczne komedie roku, w którym były produkowane. Producenci i scenarzyści jednak przeliczyli się co do swoich „dzieł”. Tak też było w przypadku komedii „To nie tak jak myślisz, kotku” film zaczyna się znośnie, lecz z każdą następną minutą widz zaczyna się gubić w „inteligentnie” zawiłej fabule, która po czasie traci jakikolwiek sens i ład.
Nie wiedzieć czemu sequele klasyków polskiej komedii takie jak: „Sztos 2”, „Ryś” czy „Och Karol 2” nie zadowalają widza jak pierwowzory. Są raczej filmami do obejrzenia jeden raz, widzowie nie specjalnie chcą wracać do tych filmów, zapewne dlatego że nie są już tak oryginalne.
Wśród bezsensownych i wręcz głupich komedii można znaleźć takie które są łatwo przyswajalne dla widza, przy których naprawdę można się zrelaksować. Większa część tych filmów to komedie romantyczne, które niekoniecznie śmieszą przez całe półtorej godziny, ale przez jakiś czas. Takie właśnie filmy ogląda się z przyjemnością, śmiech to zdrowie, ale w granicach rozsądku. Przykładem takich filmów mogą być: „Lejdis”, czy niewątpliwy zeszłoroczny hit „Listy do M.”
Polscy scenarzyści powinni trochę zmienić podejście do swojej pracy oraz widzów i poważnie zabrać się za swoją robotę. Zwłaszcza jeśli chodzi o scenarzystów tworzących filmy z gatunku komedii. Nadzieją dla polskiego kina mogą być dramaty takie jak „Sala Samobójców” Jana Komasy czy „Big Love” Barbary Białowąs, ale niestety takich filmów powstaje w naszym kraju mało a jeśli powstają to nie są reklamowane na tak wielką skalę jak komedie. Skoro osoby odpowiedzialne z tworzenie filmów nie biorą na poważnie odbiorców to i widownia odpłaca się tym samym, czego efektem jest słabe zainteresowanie filmem, a co za tym idzie mały zwrot wydanego na ten film budżetu. Scenarzyści ze strachu i desperacji przed utratą widzów uciekają się do kopiowania pomysłów zza granicy. Zaczerpniętych pomysłów można się dopatrzeć nie tylko w komediach ale również w serialach, czy innych gatunkach filmowych. Polacy nie są głupim narodem, już wiele razy to pokazywaliśmy, ale ostatnimi czasy nasi scenarzyści nie potrafią wykazać się własną twórczą inicjatywą, zwłaszcza jeśli chodzi o tworzenie komedii. Zamiast wymyślać oryginalne gagi i skecze ciągle zapożyczają coś zza oceanu, jak wiadomo z różnym skutkiem, a produkcje wymyślane kilka lat temu, mające swoje źródło w Polsce nie były takie najgorsze.
Polskie społeczeństwo lubi się pośmiać to nie ulega wątpliwości, dobrym dowodem na to jest popularność kabaretów w naszym kraju. Może gdyby za scenariusze do rodowitych komedii byli odpowiedzialni kabareciarze, i byliby jednocześnie obsadą, stan i poziom tych filmów byłby większy. Chociaż nie we wszystkich przykładach mogłoby się to sprawdzić. Tak było w przypadku filmu „Job, czyli ostatnia szara komórka”, w reżyserii Konrada Niewolskiego, w którym zagrali członkowie jednego z Polskich kabaretów. Niekoniecznie przypadające do gustu gagi i dialogi powoduję, że po pewnym czasie chce się wyłączyć ten film i przełączyć na inny kanał.
Potrzebujemy filmów dzięki, którym się odprężymy i przy których można się pośmiać, a nie tylko dramatów i kryminałów pokazujących tą ciemną i agresywną stronę naszego społeczeństwa. Z jednej strony to dobrze, że możemy polegać a naszym kraju chociaż na takie kino i jego twórców. Dzięki czemu mamy okazję pokazać się na zagranicznych konkursach o tej lepszej kinowej strony, o której część naszego społeczeństwa chyba nie zdaje sobie sprawy. Może jednym i chyba najlepszym sposobem uniknięcia kompromitacji w przyszłości, na płaszczyźnie komedii Polskiej, nasi scenarzyści powinni zaprzestać tworzenia filmów z tego gatunku. Zajmijmy się dopieszczaniem i docenianiem tego co może nas godnie reprezentować, jako naród, w świecie dobrego godnego podziwu kina.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz